Tradycyjne czyli bogate, maślane, puszyste, nadziane i oczywiście lukrowane. Przepisów mnóstwo ale znalazłam jeden, który stał się moją
inspiracją* i z którego wyroby totalnie zawładnęły moim podniebieniem. I choć ciasto było bardzo rzadkie i moje nadzieje na pączki z prawdziwego zdarzenia malały z każdą chwilą i każdym kolejnym dosypywaniem mąki to jest to przepis do którego, zdecydowanie, wrócę jeszcze nie raz.
Składniki:
- 500g mąki
- 40g drożdży świeżych
- 250ml mleka
- 6 żółtek
- 100g masła
- 100g cukru
- pół łyżeczki soli
- 1 kieliszek wódki lub spirytusu
Do ciepłego (ale nie gorącego) mleka dodać drożdże, łyżeczkę cukru i łyżeczkę mąki i dokładnie wymieszać, odstawić na chwilę. Jeśli po kilku minutach rozczyn zaczyna rosnąć, znaczy drożdze były aktywne i można robić nasze ciasto na pączki dalej (czasami zdarzają się drożdże które rosnąć nie chcą, robiąc najpierw rozczyn unikamy potem wyrzucania całej porcji ciasta).
Żółtka z cukrem utrzeć na jasną i puszystą masę. Mąkę należy przesiać do dużej miski dodać utarte żółtka z cukrem, roztopione (przestudzone) masło, rozczyn z drożdży, sól i wódkę i wyrabiać ciasto. Ja ten pierwszy etap wyrabiania zleciłam robotowi, natomiast gdy składniki się już ładnie połączyły wyjłam masę na stolnicę i wyrabiałam ręcznie. Niestety moje ciasto okazało się być bardzo rzadkie i mocno klejące i do pierwotnej ilości mąki dosypałam jeszcze ok 200g zanim konsystencja była, jeszcze lekka ale na tyle gęsta, że nie rozpływała się w rękach i nie kleiła do nich tak bardzo. Z ciastem drożdżowym tak już jest, że mimo przepisu trzeba działać trochę na wyczucie.
Wyrobione ciasto włożyłam do miski, przykryłam ściereczką i odstawiłam do wyrośnięcia na ok 1,5h. Po tym czasie chciało uciekać z miski ale nie ze mną te numery. Wyrobiłam masę i podzieliłam na mniejsze porcje, które w rękach formowałam w kuleczki. Moje miały rozmiar takiej śliwki mniej więcej i wyszło ich ok 30 sztuk. Ułożone na ściereczce zostawiłam na ok pół godziny, by chwilę wyrosły i zaczęłam smażyć.
Smażyłam na smalcu, zużyłam go 5 kostek. Gdy tłuszcz się rozgrzał, zmniejszyłam gaz na minimum i wkładałam po 4 pączusie i smażyłam po obu stronach po ok 3-5 minut. Trzeba je obserwować. Usmażone odsączałam na papierowym ręczniku i odkładałam do wystudzenia.
Nadzienie:
Tradycyjna marmolada nie jest faworytem w moim domu więc zrobiłam bazę budyniową z której powstały dwa kremy: toffi i ajerkoniakowy.
Baza budyniowa do kremów:
2 budynie waniliowe lub śmietankowe
0,5l mleka (mleka dałam o połowę mniej niż kazał przepis na opakowaniu)
Budynie przygotowałam wg przepisu (na zmniejszonej porcji mleka) i odstawiłam do wystudzenia. Wystudzoną bazę budyniową podzieliłam na 2 części.
Krem ajerkoniakowy: 1/2 bazy budyniowej, 2 łyżki miękkiego masła, 1/3 szklanki ajerkoniaku - wszystkie składniki zmiksowałam aż powstała jednolita konsystencja.
Krem toffi: 1/2 bazy budyniowej, pół puszki kajmaku, 1 łyżka miękkiego masła - składniki zmiksować do powstania jednolitej konsystencji.
Przestudzone pączki nadziewałam używając worka cukierniczego i końcówki do szprycowania. Nadziane lukrowałam i odkładałam do zastygnięcia lukru.
Lukier:
Szklanka cukru pudru i stopniowo dolewałam mleka aż do uzyskania konsystencji śmietany (gdzieś czytałam o lukrze na mleku i chciałam ten sposób wypróbować i jak dla mnie mniej się kruszy po wyschnięciu niż taki robiony na wodzie)
Uff, pracy nie mało ale jak spróbujecie domowych pączków to żaden sklepowy was już nie skusi :)
PS. trzeciego dnia od usmażenia są nadal mięciutkie i puszyste :)
*Oprócz przepisu znajdziecie tu wiele podpowiedzi co do samego wykonania pączusiów i pracy z ciastem, także polecam zajrzeć.